czwartek, 22 sierpnia 2013

Rozdział 26

Rozdział 26

Byłam w takim szoku po usłyszeniu tych słów, że nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa. Po reakcji przyjaciółki, która przybrała przerażony wyraz twarzy, spoglądając w moim kierunku, wywnioskowałam, że musiałam wyglądać, jakbym zobaczyła ducha. Czułam, jak gardło mi się zaciska, hamując drogę powietrzu, a do oczu cisną się łzy. Obiecałam sobie jednak nie płakać. Słyszałam jak mama woła moje imię w słuchawce – nie odpowiedziałam, nie umiałam. Miałam wrażenie jakby wszystkie moje mięśnie nagle osłabły. Pierwsze poddały się te, które kierowały ruchami dłoni. Z ręki wypadł mi telefon, który roztrzaskał się na kostce brukowej, a poszczególne części wylądowały w przeróżnych miejscach. Ludzie patrzyli na mnie, jak na kogoś niespełna rozumu. Zaraz potem nogi, wydawało mi się, że zaraz upadnę i zemdleję, tak się jednak na szczęście nie stało. Zsunęłam się  powoli plecami po chłodnym, kamiennym murku i jak gdyby nigdy nic usiadłam na kostce.
W tym samym czasie Magda nie wiedząc, co się ze mną dzieje, wybiegła z naszego ukrycia i poczęła zbierać poszczególne części aparatu komórkowego. Obudowa jak i wnętrze nie nadawały się do użytku. Pozbawiłam się telefonu. Nie interesowało mnie to jednak. Sobańska z niewyraźną miną, usiadła obok i chwyciła pewnie za ramiona, przykładając swoją głowę do mojego ramienia.
— Co się stało kochanie? – mówiła spokojnie i z opanowaniem. – Ktoś umarł? – Czułam jak głos jej drży.
Podniosłam głowę i spojrzałam szatynce w oczy, widząc jak powoli obraz zamazuje mi się przed oczami. A obiecałam sobie, że nie będę płakała! Beksa! Wierzchem dłoni przetarłam zaszklone oczy i popatrzyłam na nią ponownie. Nie pytała o nic, a z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Cierpliwie czekała.
— Gregor – wychrypiałam jego imię i zadrżałam, gdy uświadomiłam sobie ten fakt. – Nie powinnam go była zostawiać samego – skarciłam się. – Nawet jeżeli mnie zgwałcił. To nie jego wina, prawda? Nie jest sobą, to choroba.
— Że co? On ci zrobił krzywdę? – nie dowierzała. – Nic mi o tym nie powiedziałaś.
Faktycznie, chyba zapomniałam o tym wspomnieć.
— Teraz to nieistotne – machnęłam głową. – Zupełnie bez znaczenia. To ja popełniłam błąd, powinnam być przy nim – powiedziałam i wybuchłam płaczem.
— On nie żyje? – pytała przerażona. – Mój boże, Wiki! To straszne! – krzyknęła. – Ale ty się za to nie wiń, rozumiesz? – potrząsnęła mną. – Wszystko jakoś się ułoży. Nie byłaś za niego odpowiedzialna.
— Gregor żyje – odpowiedziałam, gdy już pierwszy napad płaczu minął. – Ale chciał sobie podciąć żyły i znajduje się w szpitalu – mówiłam słabym głosem. – A może nie próbował, ale podciął? – zmarszczyłam brwi. – Nie słuchałam uważnie. W każdym bądź razie jest w szpitalu i ja muszę do niego pojechać – oznajmiłam zdecydowana jak nigdy przedtem i wstałam z ziemi.
Magda już mniej ochoczo ruszyła w moje ślady. Podała mi strzępki telefonu, ale ja poradziłam jej, aby wywaliła wszystko do kosza na śmieci. Zostawiając ją na środku miasta, zaczęłam biec przed siebie jak oszalała. Szpital był całkiem niedaleko od centrum. Magda jeszcze coś za mną krzyczała, ale ja już nie słyszałam jej słów. Po jakiś trzydziestu minutach byłam na miejscu i wbiegłam na złamanie karku do sali przyjęć.

***
Ciężko było wytłumaczyć lekarce, że jestem rodziną pana Schlierenzauera, a nie jakąś psychofanką skoków narciarskich, ale w końcu mi się to udało. W Internecie dość sporo pisało o zmianie stanu cywilnego Gregora, a przy okazji podano nazwisko panieńskie jego kochanej żony. Musiałam jej pokazać swoje nazwisko na dowodzie. Ze zdziwieniem na twarzy i pewnym wahaniem, ale jednak zaprowadziła mnie do sali.
— Tylko proszę nie za długo – powiedziała szeptem. – On jest naprawdę w kiepskim stanie, stracił dużo krwi – dodała, a ja poczułam, jak moje serce zatrzymało się na kilka sekund.
Co się ze mną działo? Przecież go nie kochałam, to nie on był dla mnie ważny. Dlaczego więc się tak tym wszystkim przejęłam? „Jesteś za dobra dla innych i zbyt naiwna” – przypomniałam sobie słowa szatyna, po czym znów było mi słabo. Usiadłam na niewielkim krzesełku, a następnie przesunęłam się jak najbliżej łóżka. Skoczek był nieprzytomny. Miał zabandażowane starannie obie ręce, od nadgarstków, aż do łokci, a z jego klatki piersiowej odchodziły stosy kolorowych kabelków. Podłączony był do jakieś misternej aparatury. Z moich ust wydał się cichy krzyk, kiedy nad swoją głową ujrzałam woreczek ze szkarłatną cieczą. Uzupełniali mu krew? Boże jedyny, tylko mi nie mówcie, że aż tak bardzo się wykrwawił.
Siedziałam przy nim dość długo, ale wcale nie miałam zamiaru stamtąd wychodzić. Byłam wściekła, gdy pielęgniarka wróciła i oznajmiła, że powinnam już wyjść ze szpitala.
— Już nigdy go nie zostawię samego, rozumie pani? – wycedziłam przez zęby. – Będę tu siedziała dopóki on zostanie w szpitalu i mnie pani stąd nie wypędzi – zapewniłam krzyżując ręce na piersi.
Młoda kobieta spojrzała na mnie ze współczuciem w oczach i zbliżając się do krzesła, na którym siedziałam, położyła swoją dłoń na ramieniu.
— Rozumiem, że jest pani ciężko, ale nic mu tu nie grozi – przyznała łagodnie. – My się nim zajmiemy – uśmiechnęła się. – Przy czym obiecuję, osobiście poinformować panią w chwili, gdy pacjent się obudzi.
— Czy naprawdę nie mogę zostać jeszcze chwilkę? – spojrzałam na kobietę z bólem. – Błagam, przecież ja tylko siedzę na krześle i nic więcej.
— Dobrze – poddała się. – Dwadzieścia minut i ani chwili dłużej – zastrzegła, wychodząc z pomieszczenia.
— Bardzo dziękuję – powiedziałam, ale pielęgniarka zapewne tego nie usłyszała.
Gregor był blady niczym ściany w pomieszczeniu, a pod oczami zaznaczyły mu się delikatne cienie. Oddychał miarowo i spokojnie, jednak gdy ujęłam delikatnie jego dłoń w swoją, była ona tak zimna, iż przez chwilę miałam wrażenie, że szatyn po prostu nie żył. Delikatnie masowałam kciukiem grzbiet jego dłoni, aż w pewnym momencie poczułam uścisk. Tak lekki, że niemal niewyczuwalny, ale ja byłam pewna, iż zaistniał. Moje oczy powiększyły się znacznie, a ciało spięło się na krześle. Uścisnęłam i ja delikatnie jego dłoń, po chwili czując kolejny, słaby dotyk.
— Gregor? – powiedziałam zaskoczona i przeniosłam swoją uwagę na jego twarz.
Jego powieki zadrżały słabo, a oddech przyspieszył tempa. Bardzo starał się otworzyć oczy, ale widziałam, że jest to dla niego nie lada wyzwaniem.
— Obudź się. Jestem tutaj przy tobie – powiedziałam cicho, nachylając się nad nim. – To ja Wiktoria.
— Wiki – wyszeptał. – Nie wierzę, że naprawdę tu jesteś. – Otworzył oczy. – Nie po tym co ci zrobiłem Wybacz mi, przepraszam.
— To nie jest teraz istotne – powiedziałam, czując jak kamień spadł mi z serca. – Nie mam do ciebie o nic żalu, to nie twoja wina.
— Właśnie, że moja – zaprzeczył. —  Tylko że ja wtedy nie potrafiłem się powstrzymać, byłem wściekły i nie kontrolowałem tego co robię. Nie zmienia to jednak faktu, że to ja cię skrzywdziłem i byłem tego w pełni świadom.
— Wybaczam ci – odpowiedziałam. – Wybaczam ci wszystko.
— Jesteś za dobra, nie możesz, nie zasłużyłem – powiedział ze smutkiem. – Powinnaś mnie znienawidzić.
— Nie mów tak – w moim głosie brzmiała nieukrywana złość. – Czemu sobie to zrobiłeś? Jak śmiałeś?
— Oni znów wrócili, zadręczą mnie – przyznał z bólem. – Zawsze są, gdy ciebie nie ma w pobliżu. Nie będę jednak się dziwił, gdy po prostu zostawisz mnie samemu sobie. Nie zasłużyłem na niczyje współczucie, a już zwłaszcza na twoje. Wyrządziłem ci najwięcej krzywd. – W jego oczach widziałam smutek. Delikatnie aczkolwiek stanowczo wysunął swoją dłoń z mojej i położył na pościeli, odwracając przy tym głowę. – Lepiej będzie jak już wyjdziesz. Nie zasłużyłem sobie na twoje współczucie, a każda chwila dłużej przy tobie sprawia, że coraz trudniej mi się rozstać. Będę w końcu jednak musiał nauczyć się żyć sam i walczyć z tymi ludźmi.
— Udaj się do specjalisty, oni ci pomogą – powiedziałam łagodnie. – Będzie ci łatwiej, gdy zaczniesz terapię.
— Nie potrzebuję żadnej terapii. Nie jestem chory, rozumiesz? To nic takiego, muszę poradzić sobie z tym wszystkim sam.
— Nie dasz rady – powiedziałam stanowczo. – To co robisz jest głupie, błagam cię! Nie spisuj wszystkiego na straty i się nie poddawaj do cholery! Masz szansę żyć jak każdy normalny człowiek, a nie chcesz z tego skorzystać, bo uważasz, że wszystko jest w porządku, a to nieprawda.
— Dlaczego jesteś taka? – spytał zrezygnowany, znów odwracając się w moją stronę. – Dlaczego, aż tak bardzo ci zależy? Czemu nie zostawisz mnie samemu sobie?
— Bo to by było nieludzkie, potrzebujesz pomocy, więc  moim obowiązkiem jest ci jej udzielić, niezależnie od tego, jakie były nasze początkowe relacje – odpowiedziałam pewnym głosem, nieznoszącym sprzeciwu. – To ja załatwię ci spotkanie z psychiatrą, który zdecyduje co dalej – obiecałam.
— Już ci mówiłem, że się na to nie godzę – powtórzył, a w jego oczach pojawiła się znana mi dobrze zaciętość i zdecydowanie. – Nie pozwolę na to, aby mnie zamknęli w zakładzie z prawdziwymi psycholami.
— Ja także nie wyrządziłabym ci takiej krzywdy – obiecałam. – Nie byłabym do tego zdolna, aczkolwiek nalegam. Jeśli ty będziesz się upierał ewentualne leczenie nie będzie przynosiło rezultatu, zostanie pozbawione sensu – oznajmiłam niemal płaczliwym tonem, czułam się bezradna, aż nagle sobie o czymś przypomniałam.
— Zostaw mnie samemu sobie – wycedził przez zęby. – Byłoby już po wszystkim, gdyby ktoś znowu mnie nie uratował w przypływie dobroci – ironizował.
   — A gdyby tak… – zaczęłam nie pewnie. – Pamiętasz, jak mówiłeś mi, że zgodzisz się na wizytę, jeżeli…
— Pamiętam, ale zapewniłaś mnie, że nigdy się na to nie zgodzisz – przerwał mi zaskoczony. – Bo mnie nie kochasz.
— Jeżeli ta twoja propozycja jest dalej aktualna, to ja zmieniłam zdanie – powiedziałam cicho. – Gregor, zrobię wszystko, co tylko zechcesz, o ile zgodzisz się na leczenie – dodałam, a gdy z moich ust wydobyły się te słowa, poczułam wielką ulgę. – Błagam cię! Naprawdę zrobię wszystko – zapewniłam, po czym znowu ujęłam jego dłoń w swoją, splatając nasze palce.
— Ale ty tego nie chcesz – powiedział ze smutkiem. – Nie kochasz mnie.
— Tak samo jak ty mnie – uśmiechnęłam się. – Pomyliły ci się uczucia kotku, kiedy mi miłość wyznawałeś – ironizowałam. – To się tak naprawdę nazywa pożądanie, nic poza tym.
Spojrzałam na niego. Był niezwykle zaskoczony jego brwi uniosły się ku górze, wszystkie mięśnie się  napięły, a on sam lekko rozchylił swoje wargi, oblizując je i myśląc nad czymś gorączkowo przez dłuższą chwilę.
— Okej, umowa to umowa – uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Świetnie, czekaj na specjalistę jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu – uśmiechnęłam się triumfalnie.
— A ty odliczaj dni do momentu mojego wyjścia ze szpitala, zapewniam, że ci nie odpuszczę i troskliwie się tobą zajmę – spojrzał się na mnie jednoznacznie, a ja miałam wrażenie, jakby mnie przeszedł prąd. – Nie pożałujesz koteczku takiej umowy i od dziś ani słowa przy mnie o Morgensternie, jasne?  Mam tego gościa i twoich zachwytów nad nim po dziurki w nosie.
— Okeeej, ale w takim razie skoro czepiasz się Thomasa, to ja mam też warunek – powiedziałam i wstając szepnęłam mu na ucho. – Jeszcze raz kurwa sprawisz mi tyle bólu, będąc takim brutalnym, a cię strzelę z całej siły, w skutek czego polecisz na księżyc – syknęłam.
— Ma się rozumieć, że skoro już się zgodziłaś na ten układ, to ja nie będę brał cię siłą – uśmiechnął się. – I jeszcze raz przepraszam za tamto, poniosło mnie.
Oddalając się od niego i z powrotem siadając na krześle przy łóżku, wybuchnąłem perlistym śmiechem, a gdy już się opanowałam, znów spojrzałam w jego oczy, skrzywiłam się z niesmakiem, po czym zadrwiłam.
— Nie, no co ty, na serio? Nie pomyślałabym, że cię poniosło – uśmiechnęłam się słodko, aż do przesady. – Troszeczkę! – podkreśliłam ostatnie słowo. – Jeszcze nikt mi nie sprawił takiego bólu, idioto! – wysyczałam przez zęby, patrząc na niego z mordem w oczach, a następnie gwałtownie wstałam z krzesła, udając się do drzwi.
— Nie pocałujesz mnie?
— Pierdol się, jeszcze psychiatra nie przyszedł – warknęłam.
— Już niedługo będę się pierdolił – zaśmiał się. – Także o to się nie bój – dodał i spojrzał na mnie tymi swoimi czekoladowymi oczami, a ja poczułam, jak mój żołądek fiknął koziołka, przyjemne gorąco rozlało się po całym ciele.
— A niech cię diabli! – dodałam na odchodnym, zamykając drzwi usłyszałam jeszcze „do zobaczenia”. – Pan Schlierenzauer już się obudził – poinformowałam uczynnie pielęgniarkę, gdy zderzyłam się z nią, niecierpliwie przemierzając korytarz.

***
Cała się trzęsłam, gdy pieszo przemierzałam ulice miasta, w drodze ze szpitala do domu. Moje obcasy miarowo zaczęły stukać, znajdując się po raz kolejny tego dnia na kostce brukowej. Nie mogłam uwierzyć, że zawarłam z Gregorem ten chory układ. Przecież ja mu się oddalam w zamian za to, aby zaczął się leczyć! To chore… choć z drugiej strony, gdy Schlieri wyzdrowieje, uwolnię się od tego całego piekła i w końcu zajmę się sobą. O tak, to była cudowna wizja! Osiągnąć swój cel, wyleczyć człowieka, aby przyjąć potem na głowę, inne – miejmy nadzieję mniejszej wagi – problemy. W końcu to dzięki Magdzie się na to zdecydowałam, tak? Ona zwróciła mi uwagę na to, abym pod żadnym pozorem nie opuszczała tego „bagna” bez wyraźnych korzyści dla siebie – a niewątpliwie na końcu tej drogi czekała nagroda. Tak bynajmniej sądziłam. Zresztą… Gregor też mnie w jakiś sposób, pociągał. Może jak się nie zablokuję, to będzie nawet przyjemnie?
Pocieszona tą myślą udałam się pod swój blok mieszkalny. Grzebiąc trochę w torebce, wyjęłam z niej klucze i z entuzjazmem wbiegłam na schody, znajdujące się na klatce. Mimo obcasów pokonywałam po dwa stopnie bez żadnych zawahań, co zapewne było dla niejednej kobiety wyczynem. Na obcasach umiałam już chodzić za czasów gimnazjum, z uwagi na swój niski wzrost. Troszkę podrosłam, ale i tak niewiele. W dalszym ciągu nie przekraczałam, czy nawet nie dosięgałam metra sześćdziesięciu. Małe jest piękne powiadają, więc już przestałam mieć z tego powodu jakieś wielkie kompleksy.
Nie chciałam rozmawiać z rodzicami ani z siostrą, liczyłam gorąco, że żadne z nich nie zagada i da mi święty spokój. Byłam głodna, a nie zjadłam nawet obiadu, gdy o tej porze wszyscy jedli raczej kolację i to późną. Na rozmowę o zaginionej siostrzyczce i to w dodatku bliźniaczce, nie miałam ochoty. Na początku tego dnia czułam się oszukana, zdradzona, płakałam jak głupia, potem sobie jednak pomyślałam – dlaczego? Niby po co mam przeżywać, że gdzieś tam na tym durnym świecie jest Natasha? Niech sobie kurwa będzie, co z tego że siostra, skoro i tak nie widziałam jej nigdy na oczy? Była dla mnie obcą babą, której istnienie potwierdzała tylko skrzynka i zawarte w niej rzeczy. Moje życie do tej pory toczyło się normalnym rytmem, nie miałam zamiaru tego zmieniać, stawać na głowie, bo siostrzyczka! Nie chciałam tak naprawdę wtedy nigdy jej ujrzeć, nie obchodziła mnie, była obca, poza tym bez słowa wyjaśnienia zostawiła Gregora, przez co teraz biedak miał problemy – a skoro on to i ja. Dziękuję ci bardzo siostrzyczko kochana! Już stojąc przy drzwiach swojego mieszkania, uznałam jedno – nienawidzę tego babsztyla!
— Córeczko kochana! – Od progu wyskoczyła moja matka z przerażeniem na twarzy. – Czemu jak do ciebie dzwonię, nie ma zasięgu? Gdzieś była?
— Telefon roztrzaskał mi się doszczętnie na kostce brukowej – wycedziłam przez zęby, zdejmując buty. – Wywaliłam odpadki do kosza – powiedziałam nad wyraz spokojnie. – Byłam u Gregora w szpitalu, na szczęście się obudził i ma się całkiem, całkiem – przyznałam z zastanowieniem na twarzy. – Jestem głodna – powiedziałam jak gdyby nigdy nic i udałam się do kuchni, zaczynając grzebać w garach, a także w lodówce.
Moja mama z przerażeniem albo raczej zdziwieniem łaziła za mną niczym cień i z uwagą śledziła moje poczynania. Nie odezwała się ani słowem, gdy ja byłam zajęta szukaniem jedzenia. W końcu znalazłam pozostałości po obiedzie, który Gregor przyrządził dziś po południu i włożyłam z zadowoleniem do mikrofalówki. Po chwili usłyszałam ciche piknięcie. Mogłam z czystym sumieniem wyciągnąć sztućce z szafki, postawić talerz na stole i podsuwając sobie krzesło, zacząć zajadać, czego nie omieszkałam uczynić.
— Cholera, jakie to dobre! – wyjęknęłam z pełnymi ustami. – Facet zna się na rzeczy – przyznałam i pokazałam w stronę mamy kciuk uniesiony do góry.
Ta dalej patrzyła na mnie jak zaklęta.
— Co? – zmarszczyłam brwi. – Jestem brudna? – odłożyłam sztućce i zaczęłam wycierać starannie twarz.
Wiedziałam jednak, że nie o to jej chodziło. Zachowywałam się, jakby nic się nie stało. Mama wiedziała, że ja wiem. Znalazła skrzynkę w moim pokoju – otwartą.
— Wiesz już, prawda? – zapytała ze łzami w oczach, a ja z uniesionymi wysoko brwiami, z powrotem zabrałam się do jedzenia.
— Tak, wiem – przyznałam, przełykając. – I co z tego? – spytałam z pretensją. – Czemu uważasz, że miałabym się przejąć jakąś babą, której nie widziałam na oczy? I w dupie mam to, że pochodzimy z tego samego jajnika. Mam w głębokim poważaniu tę całą Natashę od siedmiu boleści, to przez jej postępowanie Gregor potrzebuje teraz psychiatry. To przez nią ja mam teraz coś do zrobienia! Szczerze ci powiem mamo, że gdybym ją teraz ujrzała, z chęcią charknęłabym jej w twarz, pobiła, poszarpała ubrania i wywalając za drzwi tegoż domostwa, zrzuciła z lubością ze schodów. Z naszego cudnego trzeciego pięterka.
—Ależ Wiki! – Moja mama oniemiała. Miałam wrażenie, że zaraz jej serce pęknie z bólu i wcale nie uderzyły mnie z tego powodu wyrzuty sumienia. Gregor cierpiał, ja cierpiałam, teraz przyszła jej kolej. – Nie mów tak! Nie możesz! – Zaszkliły się jej oczy.
— Owszem mogę, nie znam tej kobiety, więc na jakieś uczucia siostrzane ciężko liczyć – zadrwiłam. – Zresztą ty też jej nie znasz – zauważyłam. – Coście z nią zrobili? Oddaliście do adopcji? – popatrzyłam na nią badawczo, jak gdyby nigdy nic, wstając i wrzucając naczynia do zmywarki.
Mama skuliła się w sobie. Widziałam jak drży i jak jest jej ciężko. Łzy zaczęły spływać strumieniami po policzkach, ja jednak dalej nie miałam współczucia. Co się ze mną działo? Przecież zawsze byłam taka miłosierna i dobra dla innych, a teraz wyżywałam się na rodzonej matce. Weszła do kuchni chwiejnym krokiem, podpierając się o ścianę, następnie siadając na krześle przy stole. Patrzyła przez chwilę w jakiś jeden punkt w skupieniu, po czym skierowała na mnie zrozpaczone spojrzenie.
— To nie tak Wiki – zaczęła ochryple. – Gdy byłyście małe… twoja siostra została porwana i uznana za zaginioną. Ja oraz twój ojciec zrozpaczeni szukaliśmy jej po całym mieście. Wezwaliśmy policję, a nawet udaliśmy się do telewizji. Cała Polska wiedziała o poszukiwaniach. Nikt nic nie wiedział. Dopiero gdy poznaliśmy Gregora, wtedy w Planicy i on się nam zwierzył, że bardzo przypominasz mu kogoś, mogliśmy ujrzeć na zdjęciach naszą córuchnę. To był dla mnie szok, pamiętam, iż wtedy zemdlałam. Nie zastanawiałaś się dlaczego twoja siostra ma zagraniczne imię i nazwisko? Ci porywacze najwyraźniej okazali się Austriakami i wywieźli ją do siebie. Nadali jej nową tożsamość. Twoja siostra tak naprawdę powinna zwać się Marta Oliwia Maliniak, tak ją nazwaliśmy w dniu waszych narodzin, to tak samo pewne jak to, iż ty zwiesz się Wiktoria Paulina – zakończyła.
— Marta Oliwia – wyszeptałam zaskoczona. – Marta Oliwia.

***
Nie pocieszyłam mamy, nie przytuliłam jej nawet, z tymi dwoma imionami na ustach wyszłam z kuchni i najzwyczajniej w świecie poszłam spać, bo czułam, że jak na jeden dzień to dla mnie za wiele – Gregor ganiał mnie z nożem, uprawiałam z nim seks, potem poznałam zawartość skrzynki, dowiedziałam się skąd ta cała nienawiść, choroba szatyna i jego śpieszny ślub z Sandrą, potem Schlieri mnie zmusił do powtórnego współżycia, rozmawiałam z Magdą, dowiedziałam się, że skoczek podciął sobie żyły, a na dodatek zawarłam z nim niecodzienny układzik i poznałam prawdziwą historię mojej bliźniaczki. Jak na jeden dzień całkiem sporo. Uznałam, że zapewne najdłuższy i najcięższy w całym moim dotychczasowym żywocie. Nic więc dziwnego, iż padłam jak kawka i obudziłam się następnego dnia w samo południe.
Udałam się do poradni psychiatrycznej, którą – najwidoczniej, żeby załagodzić straszliwą nazwę – tak naprawdę określano mianem „poradni zdrowia psychicznego”. Jak zwał tak zwał, to jest to samo. Z szybko walącym sercem podeszłam do pierwszego lepszego pracownika i powiedziałam, iż pilnie poszukuję dobrego psychiatry, który najlepiej, aby wykazał się znajomością języka niemieckiego i zgodził się odwiedzić mojego znajomego w szpitalu – cena nie gra roli.
Babka popatrzyła się na mnie, jakby zobaczyła ducha, jednak chwilę potem zabrała mnie do gabinetu takiego jednego osobliwego doktorka. Nazwisko miał iście niemieckie, więc uznałam, że stamtąd też pochodzi. Gdy ukazałam się w drzwiach zwrócił się do mnie łamaną polszczyzną, a akcent miał bardzo charakterystyczny – Niemiec jak się patrzy, genialnie!
Na jednym wydechu niemal powiedziałam mu co jest grane – jakie są objawy, co podejrzewam, jak to się wszystko rozwija i inne takie ważne rzeczy. Facecik wysłuchał mnie z uwagą, po czym zaśmiał się.
— No cóż… brzmi poważnie – stwierdził, popijając kawę. – Jestem skłonny spełnić dobry uczynek, jednakowoż lepiej będzie, jeżeli zjawię się tam sam, bez pani. Proszę mi podać adres szpitala. – Był konkretny.
— Ile to będzie kosztować? – westchnęłam, krzyżując ręce na piersi, ale ten uspokoił mnie gestem dłoni.
— Spokojnie moja pani – uśmiechnął się. – Jeszcze nie wiadomo czy pani podejrzenia są słuszne. Pani pozwoli, że o cenie podyskutujemy, gdy już postawię diagnozę, wypiszę ewentualne leki i skieruję ewentualnie na terapię. Rzecz jasna byłyby to sesje prywatne ze mną, mam doświadczenie jeżeli chodzi o schizofreników  — przyznał nieskromnie. – Nie jednego już wyleczyłem, a z tego co pani powiedziała, mamy do czynienia z najlżejszym typem schizofrenii, co niezwykle mnie cieszy. Paranoidalna pozwala na w miarę dobre funkcjonowanie pacjenta w społeczeństwie i ma najlepsze rokowania. Spośród wszystkich typów tegoż  zaburzenia nawroty choroby, osiągają najmniejszy procent. Wyleczy się raz i zazwyczaj jest po sprawie.
— Bardzo mnie pan ucieszył – stwierdziłam z uśmiechem. – Tak bardzo się o niego martwię. Nie chcę, aby dalej cierpiał – przyznałam drżącym głosem.
— Spokojnie proszę pani, niech pani nie płacze. Każdy pragnie szczęścia i zdrowia swoich bliskich. Wszystko będzie dobrze – uśmiechnął się promiennie. – Zadzwonię do pani, gdy tylko spotkam się z panem Schlierenzauerem i powiadomię o swoich spostrzeżeniach – obiecał.
Byłam bardzo spokojna i opanowana tego dnia. Wszystko będzie dobrze, choć to dopiero początek drogi.

***
Moje przypuszczenia okazały się słuszne – Gregor był schizofrenikiem paranoidalnym. Z jednej strony czułam się bardzo źle, ale z drugiej bynajmniej miałam pewność, z czym mamy do czynienia. Schlieri zaczął dobrowolnie przyjmować neuroleptyki, które blokowały u niego objawy schizofrenii, a w obecnym czasie raczej łagodziły. Lekarz powiedział, że z czasem będzie widać poprawę. Leków było całkiem sporo, od groma wręcz, ale doktorek uparł się, że trzeba. Cieszyłam się jednak, że nie muszę ich podawać w tajemnicy i Gregor sam pokornie wszystko spożywał.
Spotykał się także z lekarzem pięć razy w tygodniu i urządzali sobie jakieś tam czasem nawet dwugodzinne sesje. Facecik wyznał mi, że podobno Gregor się bardzo przed nim otworzył i mają ze sobą dobre stosunki. Sam skoczek wracając z tychże spotkań, nie narzekał jakoś specjalnie, ale nie można było też o nim powiedzieć, że emanuje szczęściem. Najwidoczniej te leki go trochę otępiały, bo zdawał się mieć większość rzeczy w głębokim poważaniu.
Kiedy jednak spotkałam się z lekarzem i wyznałam mu swoje obawy dotyczące zobojętnienia szatyna, ten zaśmiał się w głos. Schlierenzauer na spotkaniach wcale nie był zrezygnowany. Dobrze im się rozmawiało, a skoczek nie miał jakiś zbytnich oporów przed mówieniem co mu na duszy leży – doktorek powiedział oczywiście, że to wszystko dzięki jego umiejętnemu podejściu do chorego. Tak czy siak leki te nie powodowały jakiś skutków niepożądanych, więc najwyraźniej Gregor udawał. Specjalnie zachowywał się tak, jak się zachowywał, aby udowodnić mi, że leczenie, to zły pomysł. Chciał, abym się martwiła i aby jak zawsze wyszło na jego. Nie było się jednak czym przejmować.
Co do kosztów terapii – oniemiałam. Lekarz z uwagi, że jak sam powiedział, ma zaszczyt pomagać sławnemu, niezwykle uzdolnionemu Gregorowi Schlierenzauerowi, nie chciał od nas żadnych pieniędzy. Był wielkim fanem skoków narciarskich.
— Moja córka pana wręcz kocha – powiedział z uśmiechem. – Zawsze panu kibicuje – wyznał, gdy udałam się kiedyś razem z szatynem do doktorka.
— Niezwykle mi miło – powiedział z uśmiechem. – Jak ma córka na imię? – zapytał i bez żadnej prośby wręczył doktorkowi swój autograf z dopiskiem „Dla największej fanki Alexandry od Schlieriego ;*”

***
— Uważam, że powinna się pani zgodzić na umieszczenie Gregora w zakładzie psychiatrycznym. W naszym zakładzie – powiedział ze śmiertelnie poważną miną lekarz, a ja czułam jak krew odpływa mi z twarzy.
Spojrzałam na niego wielkimi ze zdziwienia oczyma i zaczęłam drżeć na całym ciele. Doktor Schmitt, gdyż tak nazywał się facecik, prowadzący terapię, bardzo pilnie poprosił mnie o spotkanie w sprawie szatyna. Byłam pełna obaw, jednak nie sądziłam, iż zaproponuje mi coś takiego. Przygotowałam się na wszystko, ale nie na to.
— Ale dlaczego? – spytałam. – Przecież powiedział pan, że wszystko idzie w dobrą stronę. Po co miałby tam trafić? Nie pozwolę na to! – oburzyłam się.
Schmitt westchnął zrezygnowany, po czym napił się kawy. Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu, a doktorek wpatrywał się w jakże ciekawy krajobraz za oknem. Też mi coś. Obskurna ulica, a naprzeciw dwa podupadłe bloki, pamiętające zapewne czasy PRL-u. Odchrząknął i znów spojrzał w moją stronę.
— Uważam, że to konieczne droga pani. Gregor musi być pod ciągłą opieką, a także nadzorem specjalistów, gdyż stanowi zagrożenie dla otoczenia – oznajmił nad wyraz spokojnie.
— Zagrożenie dla otoczenia?! O czym też pan mówi? Spotkał się już pan z nim tyle razy i nawet o tym nie napomknął! Co to ma znaczyć?
— Przy pacjencie mówienie takich rzeczy, byłoby niestosowne. Nie stwierdziłem tak od razu, ponieważ nic na to nie wskazywało. Postawiłem diagnozę początkowej schizofrenii, ale tak naprawdę jest ona w stadium zaawansowanym. To znacznie bardziej niebezpieczne – popatrzył na mnie z powagą. – Zresztą nie powiedziała mi pani całej prawdy o jego zachowaniu. Zatajanie przede mną jego napadów agresji, jest z pani strony bardzo nie mądre i nieodpowiedzialne – skarcił mnie.  – Wysłuchując pani historii sądziłem, że na napady szału jeszcze za wcześnie, dlatego postanowiłem być optymistą.
— I tylko z uwagi agresji mielibyście go zapiąć w kaftan?! – fuknęłam.
— To jest bardzo niebezpieczne droga pani. Nigdy nie wiadomo kiedy może nastąpić z jego strony atak. Psychika podsuwa mu najczarniejsze rozwiązania, obiecując ukojenie – odparł z bólem. – Jest bardzo zdesperowany, bo jego choroba ciągnie się już dość długo. Dłużej, aniżeli przeciętny schizofrenik byłby w stanie znieść. Przeciętnie chorzy w przypływie niemocy popełniają samobójstwa znacznie wcześniej.
Na dźwięk słowa samobójstwo serce przestało mi bić na jakieś dwie sekundy. Czułam, że zaczynam się dusić, a przed oczami na chwilę pociemniało. Mało brakowało, a zatoczyłabym się na krześle i upadła na panele.
— Ile już to u niego trwa? – spytałam przerażona. – Tak szacunkowo.
Schmitt wzruszył ramionami i popatrzył na mnie ze współczuciem.
— Jeśli wierzyć słowom Schlierenzauera ponad trzy lata, ale  nie dawałbym temu wiary. Pierwsza halucynacja pojawiła się w tym czasie, natomiast sama choroba mogła wykiełkować wcześniej. Co przyznam szczerze jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, ponieważ schizofrenia zaczyna się rozwijać dopiero po dwudziestym drugim roku życia. Najwidoczniej Gregor stał się unikatowym przypadkiem.
— Może pan mówić, co pan chce, ale ja nie pozwolę go zamknąć – powiedziałam spokojnie acz zdecydowanie i nieustępliwie.
— To szaleństwo – podsumował mnie, po czym zaśmiał się nerwowo. – W ten sposób nie tylko pani jest w niebezpieczeństwie, ale także Gregor. Co prawda przyjmuje leki, ale proces zdrowienia jest trudny i długotrwały. Głosy w jego głowie tak nagle nie zniknęły. W każdej chwili może nie wytrzymać i zrobić sobie krzywdę. Urojenia mózgu bywają naprawdę uciążliwe. W szpitalu cały czas by ktoś nad nim czuwał, nad jego bezpieczeństwem.
— Nie – powiedziałam krótko. – Poradzę sobie.
— Jest pani egoistką! – nie wytrzymał, podnosząc głos. – Najmocniej przepraszam, proszę mi wybaczyć – speszył się  po chwili i nerwowo poprawił krawat. – Chcę jego dobra – dodał. – Tak jak każdego pacjenta.
— Właśnie nie jestem – uśmiechnęłam się nerwowo. – Byłabym nią, gdybym się na to zgodziła. – Doktorek podniósł z zaskoczeniem brwi. – On ma uczucia proszę pana. Może jest chory, ale ma uczucia jak każdy z nas. Trafienie do szpitala byłoby dla niego piekłem. Najbardziej boi się skończyć właśnie w tym miejscu – oznajmiłam.
— Ale.. ale przecież chciał się zabić, był niedawno w szpitalu, zdemolował pani mieszkanie i groził pani śmiercią – wyjęknął.
— To wszystko powiedział panu sam Gregor? – spytałam zaskoczona. – Faktycznie się otworzył, ale to tylko dobrze o nim świadczy – stwierdziłam. – Najważniejszy w leczeniu jest dobry kontakt między lekarzem a pacjentem, nieprawdaż?
— Nie inaczej – powiedział z uśmiechem, bardzo z siebie zadowolony.
— Chcę, aby udał się pan z nami do Austrii – powiedziałam bez ogródek, a ten zadławił się prawie swoją kawą. – Sesje z panem bardzo dobrze Gregorowi idą, a poza tym przerywanie ich byłoby niewskazane – zauważyłam. – Niech pan jednak nie zapomina, że to skoczek narciarski i wcale nie ma zamiaru zawieszać kariery.
— Ale ja nie mogę droga pani – powiedział z wahaniem.
— Ależ może pan – zapewniłam. – Powiedział pan, że nie chce żadnych pieniędzy. Bardzo za to dziękuję, jednakże jestem skłonna dać panu dziesięć tysięcy o ile będzie pan nam towarzyszył przez całe Letnie GP.
— Nie – przerwał mi ruchem dłoni. – Nie chcę pieniędzy ani od pani, ani od Schlierenzauera.

3 komentarze:

  1. " Pierdol się psychiatra jeszcze nie przyszedł " xD ten tekst wygrywa rozdział xD
    Dobra, czytałam w nadziei, na chociaż jedną wzmiankę o Ville, jakiś telefon, a tu dupa, a wiesz, że mam mega fazę, jeszcze teraz głupia Wiki rozpierdoliła telefon i już pewnie nie będzie miała do niego numeru, bo pewnie znając jej głupotę kartę wyrzuciła razem z nim i już do niego nie zadzwoni i oni się też do niej nie dodzwoni ;_;
    Gratuluję Gredziowi pomysłu podcięcia sobie Żył, brawo, brawo może następny razem pomyślisz, żeby robić to gdzieś, gdzie nikt cię nie znajdzie i będziesz pamiętać o pozostawieniu listu pożegnalnego xD
    To się nam Wiki chciała wykosztować na Gredzia, dziewczyno weś się nie przejmuj tym psychopatą, ja bym uciekła gdzie pieprz rośnie, a nie jeszcze przyprowadziła do niego psychiatrę.
    A co do Natashki spodziewałam się bardziej, że ją oddali, bo ci starzy to jacyś tacy dziwni są i nieraz już to pokazywali, ale za to nie mogę się domyślić, dlaczego ona uciekła, więc mam nadzieję, że będzie to w następnym rozdziale i chociaż jakiś mały telefonik od Ville ;_; plooooose ;3

    Pozdrawiam i weny ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Gredziu będzie SIĘ pierdolił ? ;>
    Dobra dobra. Wiem co i jak. No ważne, że się na leczenie zgodzi.
    Nie musisz mi wysyłać linku na gg bo i tak wpadnę bez niego. Chyba już się o tym przekonałaś tak ?;)
    Czasem też lubię zaskakiwać.
    Cóż. Pozostaje mi tylko życzyć ci weny i miłych snów ^ ^ Pa ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. już mi się podoba ten doktorek a w zasadzie jego córka - moja imienniczka ^^. odetchnęłam z ulgą, że Gregor żyje, choć Ania pewnie płacze, że jednak Gregor nie umarł ^^. dziś krótko, wybacz, ale jestem zbyt zakręcona a to nie idzie dziś w dobrym kierunku tak więc weeeeny! do nexta!

    OdpowiedzUsuń