piątek, 6 lutego 2015

Rozdział 39



 Rozdział 39

Ta wiadomość całkowicie wyprowadziła mnie z równowagi. Zupełnie tak, jakbym nie miała wystarczająco dużo problemów na głowie. Kilka razy odczytywałam tę samą treść w nadziei, iż zaraz obudzę się z koszmaru, ale nic podobnego nie miało miejsca.
Zapaliłam naprędce małą lampkę, jaka znajdowała się koło łóżka i spojrzałam na Thomasa z paniką w oczach. Nie czekając, aż powie choćby słówko, zaczęłam tłumaczyć mu wszystko słowo po słowie, choć nie było to łatwe zadanie. Okazało się, że musiałam poza tym, przypomnieć mu, kim w ogóle jest Daria i jak wyglądała na weselu.
Nie wiedząc za bardzo jak zareagować, odpisałam z prędkością błyskawicy, ale nawet po godzinie od całego zajścia nie otrzymałam żadnej informacji zwrotnej, a połączeń nie odbierała. Nie sądziłam, mimo wszystko że coś mogło się stać również Dominice, pewnie była teraz bardziej nerwowa niż ja, a wiadomość skierowana do mnie, została napisana pod wpływem impulsu.
Thomas starał się mnie uspokoić ze wszystkich sił, ale nie odnosiło to pożądanych skutków. Zbyt wiele rzeczy ostatnio się wydarzyło – tych złych, potwornych zdarzeń, które nie powinny mieć miejsca w życiu żadnego człowieka, a przytrafiały się właśnie mi. Austriak orientując się, że słowa niewiele teraz zdziałają, po prostu przytulił mnie do siebie i trwaliśmy w ciszy. Z upływem czasu starałam się, opanować chęć zerkania na telefon komórkowy co trzy sekundy i nawet zaczęło mi to wychodzić.
Nie zmienia to faktu, że nie zmrużyłam oka tej nocy, a ze mną skoczek, więc po raz kolejny miałam wyrzuty sumienia, że udziela się mu mój perfidny stan. Wolałabym jednak, żeby Thomas mógł w spokoju ducha funkcjonować, bo istną tragedią byłoby, gdyby stał się tak samo rozbity emocjonalnie oraz psychicznie jak ja. Nigdy to nie wróżyło nic dobrego.
Łaskawie zasnęłam koło czwartej nad ranem, a mój mężczyzna nie spał jeszcze dłużej, ponieważ do momentu w którym nie straciłam świadomości głaskał mnie po głowie. Miałam wtedy wiele koszmarów, które przeplatały się ze sobą, jakby były kłębkiem poplątanych nitek, gdzie wszystko ze wszystkim się łączy.
Na następny dzień wykonałam pilny telefon, który został wreszcie odebrany.
— Co z Darią? — spytałam natychmiast, wstając z łóżka jak opażona. Po prostu czułam, że nie będę w stanie wytrzymać w jednym miejscu.
— Leży w szpitalu, tak jak ci napisałam – poinformowała ochrypłym głosem, co sugerowało, że ona również nie spała najlepiej. — Skurwysyn uciekł z miejsca zdarzenia, a Daria poleciała dobre dwa metry.
— Jezus Maria – szepnęłam panicznie do słuchawki. — Ona żyje? — spytałam, nie myśląc za bardzo nad wypowiadanymi słowami.
— No, żyje – odpowiedziała słabo. — Ale jest dość nieciekawie. — Możliwe, że konieczna będzie operacja mózgu, bo czaszka jest w nie najlepszym stanie. Da się ją jednak uratować.
Wiedziałam, że Dominice już zwyczajnie brak sił na płacz czy panikę. Daria jest jej znacznie bliższa niż mi i zdecydowanie więcej czasu ze sobą spędziły. Nieprzespana noc była bardziej niż pewna, tak samo jak hektolitry łez, które wylała. Nic więc dziwnego, iż jej głos przekazywał mi informacje, jakby mówiła o pogodzie, jaka panuje na dworze.
Między nami zapadło milczenie. Nie wiedziałam za bardzo, co powinnam powiedzieć w tej sytuacji. Bezwiednie zaczęłam rozglądać się po całym pomieszczeniu, mając chyba nadzieje, że dzięki temu znajdę odpowiednie słowa, ale przeliczyłam się. Zamiast tego napotkałam zaciekawione spojrzenie Thomasa, co bynajmniej nie ułatwiło niczego.
— Jesteś? — zapytała wreszcie. Byłam tak bardzo zamyślona, że na te słowa lekko podskoczyłam.
— Jestem – powiedziałam niemrawo, po czym wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić po całym pokoju. — Kiedy będzie wiadomo co z nią dokładnie jest? Kiedy zacznie się operacja? — pytałam, wiedząc, że nic innego z siebie nie wyduszę.
— Niewiele wiem – oznajmiła z rezygnacją. — W momencie gdy chcę o coś zapytać, zawsze powtarzają, że musimy czekać – W jej głosie dało się wyczuć poirytowanie, mimo że starała się je ukryć.
Kilka sekund później usłyszałam ciche siorbanie. Najwyraźniej blondynka nie zważając na swój stan zdrowia, truła się kawą z automatu.
— Wiesz, że ci nie wolno – skarciłam ją, zanim zdążyła się odezwać. Nie widziałam jej, ale mogłam przysiąc, że Dominika wyklina mnie teraz w myślach, co nie za bardzo mnie wówczas interesowało.
— Odczep się – prychnęła wściekle. — Nie mam teraz czasu na myślenie o własnym stanie zdrowia. Kawa mnie uspokaja.
— Mam nadzieję, że nie przesadzisz – poddałam się niemalże natychmiast. — Ktoś tam jeszcze z tobą jest?
— Kuba oraz Maciek – poinformowała krótko. — Też się niepokoją. Nie wiadomo kiedy Daria będzie w stanie opuścić szpital, a za dwa dni są konkursy w Szwecji. Będę musiała zostać tutaj z Kubą. Maciek jedzie do Falun.
— Najważniejsze, żeby teraz wracała do siebie, jak się czegoś dowiesz, to zadzwoń natychmiast, niezależnie od pory – nakazałam.
— Masz teraz swoje problemy – odezwała się. — Skup się na swojej mamie, Daria na pewno sobie poradzi – głos blondynki mimo że cichy, nie zdradzał cienia wątpliwości. — Muszę kończyć, zadzwonię jak będzie coś wiadomo – obiecała.
— Cześć – powiedziałam, a następnie nacisnęłam czerwoną słuchawkę.

***

To musiało być gdzieś tutaj. Wiele osób już ją zawiodło, ale wiedziała, że Richard nie byłby do tego zdolny. Zgodnie z instrukcjami Niemca budynek powinien znajdować się za następnym skrzyżowaniem. Przyspieszyła kroku, czując, jak serce łomocze w jej piersi.
To tutaj?
Spojrzała niepewnym wzrokiem na wysoki budynek mieszkalny. Nie należał on z pewnością do nowoczesnej architektury. Marta niemalże od razu zauważyła odpadający tynk, wyblakłą farbę oraz dwie wybite szyby. Zmarszczyła nos z niezadowoleniem. Typowe środowisko ludzi ograniczonych. Ona z pewnością należała do lepszej grupy społecznej, niż ludzie mieszkający tutaj na co dzień. Westchnęła głośno i żwawym krokiem ruszyła do ostatniej klatki, tak jak kazał przyjaciel. Z niechęcią nacisnęła brudny i obdrapany guziczek od domofonu, przy którym znajdowała się duża czwórka.
— Kod – usłyszała przerywany a przy tym charczący głos. Nawet domofony w tym miejscu nie działały poprawnie, co tylko zwiększyło rozczarowanie dziewczyny.
Marta zamilkła na kilka sekund, po czym wyciągnęła z torebki niewielką karteczkę, z wypisanymi danymi, którą wręczył jej skoczek.
— Warczący pies – odpowiedziała, a drzwi w jednej sekundzie ustąpiły, pozwalając wejść blondynce do środka.
Nie chciała patrzeć na koszmarny stan ścian, schodów oraz sufitu. Ich wygląd sprawiał, że bieda oraz nędza były prawie namacalne. Patrzyła się wytrwale przed siebie, pokonując kolejne stopnie, a stukot niewysokich obcasów roznosił się echem po całej klatce. Gdy wreszcie doszła do odpowiednich drzwi, znów musiała zadzwonić.
— Hasło – usłyszała przytłumiony głos mężczyzny. Marta po raz kolejny była zmuszona zerknąć na karteczkę.
— Czarno—biały bezdomny kot – odpowiedziała, a w następnej sekundzie parsknęła śmiechem, zaskoczona głupotą tych haseł.
Usłyszała dźwięk otwieranych zabezpieczeń. Była zdziwiona ich ilością. Po minucie mogła wreszcie zobaczyć twarz tego człowieka.
— Krzysztof Miętus? — wyczytała niepewnie z karteczki, a skoczek jedynie uśmiechnął się szeroko, wpuszczając ją do środka.

***

— Nie, nie i jeszcze raz nie. Chyba zwariowałeś – warknęłam idąc przez puste uliczki swojego rodzinnego miasteczka z Morgensternem u boku. To do czego chciał mnie teraz namówić, przekraczało moje najśmielsze wyobrażenia.
— Kochanie, ale dlaczego?
— Nie mam najmniejszej ochoty, aby rozerwano mnie na drobniutkie kawałeczki, gdy tylko przekroczę próg mieszkania – spojrzałam na skoczka gniewnym wzrokiem. — Takie spotkania nigdy się dobrze nie kończą.
— Naoglądałaś się za dużo amerykańskich filmów – fuknął, najwyraźniej on także tracił resztki cierpliwości.
Szliśmy właśnie do szpitala, aby kolejny raz odwiedzić moją chorą mamę. Wujek oraz mój kuzyn czekali już na nas w wyznaczonym miejscu. Nie chciałam myśleć w tej chwili o powodzie naszej sprzeczki. Nie czekając na skoczka przyspieszyłam kroku, zeskakując szybko z chodnika, przez co szłam teraz niemalże środkiem pustej ulicy.
— Co ty wyrabiasz, wracaj tutaj! — krzyknął za mną. Nie zdążyłam nawet mrugnąć, a on już znajdował się przy mnie. Zaczął ciągnąć mnie za rękę, abym zeszła łaskawie z ulicy.
— Puszczaj! — krzyknęłam z mnóstwem jadu w głosie. Nie miałam najmniejszej ochoty dodawać sobie kolejnego zmartwienia do kolekcji.
— To tylko głupi obiad, a chcę, żebyś poznała moją córeczkę.
Zatrzymałam się gwałtownie, co wzbudziło u blondyna niemałe zaskoczenie. Zaczęłam poważnie się zastanawiać nad jego słowami, ale mimo to nie widziałam przyszłości w jasnych barwach. Nawet głębokie wdechy nie pomogły mi uspokoić zszarganych nerwów. Kiedy zerknęłam w kierunku Thomasa, jego oczy dalej były pełne nadziei. Nie wiedziałam co powinnam uczynić.
— Córkę chcę poznać, ale jej nie – burknęłam.
— Zachowujesz się jak dziecko – w jednej sekundzie zniknął jego błagalny wyraz twarzy, a pojawiła się złość.
— Nie wydaje mi się, abyśmy się polubiły – odparowałam. — Nie po tym co mi o niej nagadałeś – dodałam, a następnie ruszyłam niespodziewanie z miejsca.
— Może troszkę przesadziłem – przyznał wzdychając głośno. — Sam byłem bardzo na nią cięty, na początku, ale się opamiętałem.
— Mówiłeś, że cię zdradziła – przypomniałam. — I ja mam ją teraz oglądać? Dobre sobie.
— Chodzi mi znacznie bardziej o Lily – zapewnił, chowając ręce w kieszeniach. — Niczego bardziej nie jestem pewny jak tego, że ona jest moim dzieckiem.
— To wspaniale – powiedziałam z ironią, nie zwalniając narzuconego tempa. — Moja odpowiedź brzmi nie.
Byłam tak zajęta sprzeczką, że nie zorientowałam się, w którym momencie dotarliśmy pod szpital. Drzwiami trzasnęłam na tyle mocno, że huk rozniósł się po całym korytarzu, a przechodząca nieopodal pielęgniarka przesłała mi złowrogie spojrzenie. Nie interesowało mnie zbytnio czy skoczek zmierza moimi śladami. Bez oglądania się za siebie, ruszyłam do odpowiedniej sali, przytłoczona mnóstwem myśli. Miałam szczerą ochotę zażyć jakiś środek na uspokojenie. Kiedy dotarłam już pod właściwe drzwi, ktoś otworzył je na oścież, a ja zdążyłam się dość boleśnie z własnym kuzynem.
— Idę po kawę, chcesz jedną? — zagadnął, patrząc na mnie z uśmiechem. — Gdzie jest Thomas? — spytał, rozglądając się gorączkowo.
On chyba nigdy nie przestanie za nim szaleć.
— Pewnie zaraz przylezie – odpowiedziałam obojętnie, wzruszając przy tym ramionami i przeciskając się w drzwiach. — Nie chcę nic pić.
Wygląd mamy po raz kolejny mnie zaskoczył. Nie sprawiała wrażenia słabej i zmęczonej. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, gdy pojawiłam się w pomieszczeniu, przerywając wcześniej konwersację z wujkiem, który wyglądał równie wesoło. Okazałam się największym ponurakiem w towarzystwie. Rodzina dopytywała się nawet o przyczynę naburmuszonej miny, ale nie chciałam zadręczać ich swoimi głupimi problemami. Nie drążyli więc tematu, gdy dobitnie odparłam, że wszystko jest w porządku.
Po pięciu minutach wrócił Tomek w towarzystwie Thomasa, który dalej spoglądał na mnie zawiedzionym wzrokiem, ale nie ośmielił się poruszyć tematu przy innych, więc na razie miałam spokój.
— Trzymaj – powiedział Thomas, podchodząc do mnie z kubkiem wody w ręku.
— Mówiłam, że nie mam ochoty.
— Powiedziałem trzymaj – warknął. — Dobrze ci to zrobi – stwierdził, wciskając mi kubek do ręki.
Byłam na tyle zaskoczona, że automatycznie wypiłam pół napoju za jednym zamachem. Mama i pozostali obecni, spoglądali na nas dziwnie.
— Niebawem będziemy musieli wyjechać – zwrócił się wujek w stronę mojej mamy. — Mam nadzieję, że nie będziesz miała nam tego za złe – spojrzał na nią ze smutkiem.
— Ja chcę jeszcze zostać – żachnął się nastolatek, przerywając swojemu tacie. — Są ważniejsze rzeczy od mojej szkoły – uznał, ale wujek Paweł jedynie zgromił go spojrzeniem.
— Oczywiście – odezwała się wreszcie moja mama. — Całkowicie was rozumiem – uśmiechnęła się blado. — I tak niezwykle zaskoczyliście mnie, przyjeżdżając aż z Warszawy. Doceniam – zakończyła, łapiąc swojego brata za rękę i delikatnie ściskając. — Wy pewnie też macie swoje plany?
Tym razem pytanie zostało skierowane w naszą stronę. Przez dłuższy czas nie wiedziałam co odpowiedzieć, a Thomas zamiast coś powiedzieć, zdecydował się zrzucić odpowiedzialność na moją osobę. Coraz bardziej mnie irytował w dniu dzisiejszym. Jeśli odpowiem, że zostaniemy jeszcze na tydzień w kraju, to ostatecznie przekreślę nadzieję na "rodzinny" obiadek u Kristiny. Miałam do mojego chłopaka wielki żal i on doskonale o tym wiedział.
— Nie... — burknęłam wreszcie cicho. — My jeszcze trochę zostaniemy. Mam do pogadania z Sandrą – poinformowałam, dopijając resztę wody. W następnej sekundzie zgniotłam wściekle plastikowy kubek i wrzuciłam do kosza.
Thomas chciał mnie zamordować, widziałam to. Bolało. Nie potrafił w ogóle zrozumieć moich powodów. Nigdy wcześniej się nie pokłóciliśmy. Nie sądziłam, że skoczek jest w stanie krzyczeć, czy się wściec. To było całkowicie nowe doświadczenie, ale widocznie musiało się pojawić. Jaka para się nie kłóci?
— Wiki, a będę mógł do was przyjechać na wakacje? — wypalił nagle kuzyn, co jeszcze bardziej wprawiło mnie w stan osłupienia. Ja i Thomas spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Każde chciało obciążyć tego drugiego.
— Morgiego się zapytaj – mruknęłam.
Kątem oka zauważyłam, jak opadają mu ręce i uśmiechnęłam się delikatnie.
— Thomas będę mógł?
— Tomek... — wtrącił się nagle wujek Paweł. — Nie wolno się wpraszać. Jesteś wymagającym towarzyszem – ojciec przesłał mu zezłoszczone spojrzenie. — To jest dość bezczelne zachowanie.
— Zobaczymy – odezwał się nagle skoczek, a wszyscy skierowali na niego swoje oczy. — Wszystko może się wydarzyć – odpowiedział tajemniczo i dokończył picie kawy, którą przyniósł sobie na początku.
Rozmawialiśmy jeszcze z jakąś godzinę na różne tematy, a potem zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w swoim kierunku. Przed wyjściem z placówki zagadnęłam lekarza, ale nie posiadał dla mnie żadnych nowych informacji. Na razie wszystko się zatrzymało i musieli czekać. To najgorsze na co może być skazany człowiek.
Nie chciałam odzywać się do Thomasa, a on sam po tym wszystkim, także nie miał do tego zapału.
— Nigdy więcej nie nazywaj mnie Morgi, wiesz, że tego nienawidzę, nie mam już pięciu lat – wycedził jedynie przez zęby, gdy znaleźliśmy się sami.
Ja także fuknęłam – to wszystko.

***

Kolejna dawka psychotropów zniknęła w jego ustach. Mrużąc delikatnie oczy, brał wszystkie pastylki po kolei, aby za chwilę popić je zimną, mineralną wodą. Nie chciał się buntować, bo dosypywanie mu potajemnie czegoś do jedzenia, uznał za poniżające. Miał szczerą nadzieję, że personel szpitala psychiatrycznego zaniechał wobec niego takich praktyk, skoro zgadzał się na wszystko dobrowolnie.
Nie oznaczało to jednak, że czuł się tam dobrze. Zresztą podobne myślenie uważał za nielogiczne. Jak można być szczęśliwym będąc wśród czubków i to ze świadomością, że idealnie się do nich pasuje?
Zrozumiał kilka rzeczy, miał poważny problem, choć z początku zaprzeczał. Teraz zwyczajnie mu się to nie opłacało. Chciał maksymalnie skrócić swój pobyt w tym dziwnym miejscu. Pragnął wrócić do dawnego życia, spotkać Wiktorię oraz swoje dziecko. Chciał walczyć, choć niejednokrotnie nawiedzały go myśli, iż jest już za późno.
Przez ten cały czas nie odwiedziła go, choć od umieszczenia skoczka w zakładzie minęło wiele dni. Łudził się codziennie, iż wreszcie ujrzy Twarz swojej ukochanej. On naprawdę się zakochał, choć nie miał tego w planach. Ich znajomość była z pewnością nietypowa, a wszystkie te zdarzenia doprowadziły do niezbyt ciekawego finału. Nigdy zbytnio nie lubili się z Morgensternem, a Wiktoria się z nim związała.
Prychnął wściekle, czując, że znów dostanie ataku szału, który nie zdarzyłby się po raz pierwszy. Musiał przyznać jednakże, że personel świetnie był przygotowany na takie niespodziewane przedstawienia. Schlieri zdążył poznać wielu chorych psychicznie ludzi, a bywali oni doprawdy przerażający.
Od dobrego znajomego z sąsiedniej klitki słyszał, że podobno na trzecim piętrze, w kompletnej izolacji znajduje się dwudziestoletni chłopak, który zabił swoją matkę, a następnie pokroił jej ciało tasakiem i włożył do domowej zamrażarki.
Skoczek wzdrygnął się na samo wspomnienie tej niewiarygodnej opowieści.
— Panie Schlierenzauer, już czas na terapię grupową. — Skoczek wzdrygnął się, gdy do jego uszu doszedł głos pielęgniarki. Niezbyt ją lubił. Prawie bez przerwy do niego zaglądała, była kobietą po pięćdziesiątce, a jej głos ranił uszy bardziej, aniżeli  skrzypienie zawiasów w drzwiach.
Odwrócił się dość niechętnie od okna i ostatni raz napił się wody, podążając bez słowa za pracownicą psychiatryka. Nigdy nie lubił wind, więc zmusił kobietę do przejścia dwóch pięter w górę. Pielęgniarka nie wahała się, aby okazać swoje niezadowolenie.
— Z tej fobii też powinniśmy pana wyleczyć — żachnęła się, na co skoczek prychnął jedynie śmiechem. — Koniecznie. Przypomnę o tym ordynatorowi.
— Mam wiele lęków — poinformował uczynnie. — Nienawidzę latać samolotami, zawsze muszę mieć kogoś blisko. Uwierzy pani, że jestem skoczkiem narciarskim? Mój zawód wymaga latania samolotem praktycznie co kilka dni — nie był w stanie powstrzymać rozbawienia.
Nie skomentowała tego. Gdy dotarli na właściwy poziom, wyprzedziła go nieznacznie, po czym wyjmując kluczyk z kieszeni, otworzyła właściwe pomieszczenie. W środku znajdowali się już wszyscy jego dobrzy znajomi. Zajął więc swoje stałe miejsce w prowizorycznym kółeczku, uprzednio witając się z kumplami. Parę osób nawet tutaj polubił. Oni wszyscy mieli zdiagnozowaną schizofrenię. Lubił te terapie, które przyjęły postać luźnych pogadanek. Mówienie o tym, co słyszy w swojej głowie i świadomość, że nie tylko on na to cierpi, dodawała mu otuchy. Nie spodziewał się z początku, że tego typu zgromadzenia dają jakikolwiek skutek.
— Mam ochotę stąd uciec — usłyszał nagle z prawej strony. Trevor jak zwykle źle znosił takie "tłumy". Zawsze myślał, że wszyscy go pokazują palcami i wyśmiewają się z niego. Mania prześladowcza jak się patrzy. — A ty nie? — spojrzał na kumpla z nadzieją, szukając zrozumienia.
Chłopak uśmiechnął się do niego blado, po czym położył mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
— Nikt cię tutaj nie wyśmiewa, nikt nie pokazuje cię palcami i nikt nie chce działać przeciwko tobie — zapewnił. Robił to niemal codziennie, na każdym spotkaniu. Personel liczył, iż udział Trevora w terapiach grupowych, pozwoli mu wreszcie pokonać lek przed innymi ludźmi.
Sam Gregor Schlierenzauer zauważył u siebie znaczną poprawę. Zdecydowanie rzadziej miewał koszmary, omamy wzrokowe oraz słuchowe pojawiały się teraz kilka razy dziennie, ale nie przez cały czas. Kiedy miewał problemy po prostu dostawał dodatkową porcję leków wyciszających, a z psychiatrą, który dokładnie notował przebieg choroby, mógł się spotkać, kiedy tylko tego zapragnął. Raz nawet ściągał go do siebie o czwartej nad ranem. Na początku myślał, że tutaj umrze. Nikomu z personelu nie ufał, pluł proszkami, jakie dostawał. Pamiętał, jak raz został zapięty w kaftan, bo dostał ataku szału. Często w nocy krzyczał, bo nie było przy nim Wiktorii. Ta kobieta miała zdolność odstraszania wszystkich jego demonów. Miał niesamowite wahania nastrojów — mógł pleść trzy po trzy albo nie odzywać się do nikogo. Nie odpowiadał nawet na pytania zadawane przez zespół medyczny.
Trevor, z niejasnych dla skoczka powodów, bardzo mu ufał. Nie bał się go jak innych, potrafił normalnie z nim rozmawiać. Zupełnie, jakby nie cierpiał na żaden rodzaj schizofrenii. Czasem jadali razem posiłki, spacerowali po korytarzach i placu przed budynkiem. Nie byli uznani za ciężkie przypadki. Owszem, schizofrenia nie jest łatwą sprawą, ale bardzo rzadko tracili świadomość. W związku z tym pozwalano im na więcej niż pozostałym pacjentom. Dla Gregora w dalszym ciągu najgorsze były noce. W dzień nie wyglądał na psychola, przynajmniej taką żywił nadzieję.
— Obiecujesz? — spojrzał na towarzysza swoimi zlęknionymi, stalowoszarymi oczami.
Trevor McRowan był przystojnym mężczyzną. Miał około stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu, czarne krótkie włosy i wytatuowanego wielkiego węża, który wdzięcznie oplatał mu całe lewe ramię.  Karnacja pozwalała przypuszczać, że jego rodzina niekoniecznie pochodziła z Austrii, niemniej Schlieri uznał, że to zwykła opalenizna, powstała na skutek zbyt częstego przesiadywania w solarium. Uważał tak, bo Trevor z każdym kolejnym tygodniem zdawał się mu jaśniejszy. Ponadto chłopak miał kolczyk w prawym uchu i uwielbiał nosić podkoszulki, mimo panującej na zewnątrz zimy. Nie posiadał jednakże specjalnych mięśni, wręcz przeciwnie, wydawał się Gregorowi lekko niedożywiony. Operował miłym, ciepłym głosem, który przywodził skoczkowi na myśl głos dziennikarza radiowego.
— Tak — uśmiechnął się. — Spokojnie, oni są tu po to, żeby ci pomóc Trevor — zapewnił, nie spuszczając z niego wzroku. — Wszyscy tutaj jesteśmy dla siebie wsparciem.
Gdyby rok temu ktoś mu powiedział, że będzie pocieszał schizofrenika w szpitalu psychiatrycznym, był pewien, że nie powstrzymałby śmiechu. Teraz jednakże wiedział, iż nie ma w tym nic wesołego, a jego serce ściska się boleśnie. Że też stał się takim wrażliwcem cholernym wrażliwcem...
— Nie chciałbyś czasem wrócić do swojego dawnego życia? Ile już tu siedzisz? — szepnął mu do ucha, aby przypadkiem nie usłyszała ich reszta towarzystwa.
Kiedy miał już coś odpowiedzieć, do pomieszczenia wszedł lekarz, który zawsze pilnował, aby żadnemu z nich nie stała się krzywda. Na szczęście interwencja nie zawsze musiała nastąpić. Nie lubił, gdy stawał się świadkiem jakiś burd. Niestety znajdował się w miejscu, gdzie na dobrą sprawę nikt nie miał równo pod sufitem, więc zawsze mógł jedynie westchnąć ciężko i iść dalej przed siebie.
Niemniej nie potrafił zbytnio skupić się na wynurzeniach swoich towarzyszy. Czy chciał uciec? Oczywiście! Czy tęsknił? Jak cholera.

Dzień minął mu w miarę spokojnie, za co dziękował w duszy Bogu. Rzadko kiedy wszystko układało się po jego myśli. Po wieczornym prysznicu, gdy chciał wreszcie położyć się do łóżka, ktoś zapukał do drzwi. To była ta stara, okropna baba, która wręcz uwielbiała nawiedzać go kilka razy dziennie. Gregor niejednokrotnie stwierdzał, że cudowna pani Pomfrey stanie się jego kolejną fobią. Nie wróżyło to raczej nic dobrego, zwłaszcza jeśli chodzi o pozytywną opinię ośrodka.
— Jest list do pana — wymamrotała, a następnie bezpardonowo wcisnęła mu w dłoń rozpieczętowaną już kopertę z zapisaną kartką w środku. No tak, psychiatryk. Środki ostrożności. O prywatności mógł kompletnie zapomnieć, psycholi trzeba pilnować na każdym kroku.
Podziękował kobiecie kiwnięciem głowy, po czym powiedział dobranoc, a ona wyszła z pokoju, zatrzaskując powoli drzwi. Słyszał jeszcze jej oddalające się szybko kroki, w chwili wyciągania kartki. Kiedy spojrzał na nadawcę, serce mu stanęło.
Wiktoria Maliniak, Austria.
Czyli jednak o nim pamiętała, a co najważniejsze była w jego kraju!
Zaraz jednak zreflektował się, a uśmiech spełzł mu z twarzy tak szybko oraz niespodziewanie jak się pojawił.
Czemu więc nie przyjechała, aby go odwiedzić?

__________
Chciałam tylko powiedzieć, że jestem wzruszona, bo wciąż ktoś tu jest. Kocham was, naprawdę. Dziękuję za wszystkie te słowa, a jednocześnie przepraszam, że tak was zawodzę. 

2 komentarze:

  1. Czekałam i się doczekałam <3
    Rozdział świetny !
    Czekam na następny i weny życzę!
    Pozdrawiam :*
    p.s zapraszam do mnie ;) http://dziekujezakazdachwile.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. oooo matko, wreszcie! strasznie się cieszę, że dodałaś rozdział. jest świetny! zastanawia mnie teraz najbardziej Marta i Krzysiu Miętus... i oczywiście jestem bardzo zadowolona, ze Gregor dochodzi do siebie. :) pisz dalej! pozdrawiam. xx

    OdpowiedzUsuń